sobota, 8 lutego 2014

Woda taka swoboda

Rok 2014. Mamy j a k i e ś pojęcie o świecie: ziemia nie jest płaska, średniowiecze się skończyło, Bóg jednak nie taki potrzebny. Z całą tą wiedzą możemy sukcesywnie pokonywać kolejne etapy wytyczonej nam ścieżki żywota, czytać Harlequiny dla relaksu, zaś w zimne wieczory wsunąć się do wanny pełnej ciepłej wody... poddać się parującym myślom filozoficznym. Czasem duchota i ociężałość ciała powodują przypływ miliona refleksji, tak, myśli się, krew krąży wolniej, czas gęstnieje, takie wtedy z nas gołe filozofy. Wstęp taki a nie inny, by dotrzeć do ważnej kwestii: co łączy starożytne łaźnie z filozofowaniem? Otóż to, wszystko. Odpowiedź jest niejasna i to wynika z przykrego faktu, że nie istnieje biblioteka połączona dajmy na to z salonem masażu. W Pompejach to było, mądrzy byli Rzymianie, ciało oczyszczone i namaszczone dopada dwoista emocja: jednocześnie ma się ochotę poddać znużeniu jak i aktywnie pokonywać co wyższe stopnie oświecenia czy biegać w maratonie. No dobrze, może zabawa z tymi wizjami, jednakże woda ma w sobie coś kojącego. Wydaje się, że ciało w kontakcie z wodą ma okazję zwolnić, poddać się grawitacji i starzeniu oraz przestać o sobie myśleć. Chociaż połączenie basenu z biblioteką nie bardzo, kartki papieru szybko wchłaniają wilgoć. I nie, nie chcemy ebuków w tej wersji wodno-czytelnianego raju. Musi być jakaś opcja, może przechodzenie z ekspresowej wersji wysuszania do pomieszczenia z głębokimi fotelami (przecież i tak chwilę trzeba będzie podrzemać), po czym ulubiona kawa z najdroższego ekspresu i ulubiona książeczka do własnych dłoni. Potem sauna, ewentualnie, gdy trzeba będzie wypocić ewentualną grafomanię. 

Te baseny, aquaparki, zjeżdżalnie to wszystko milusia rozrywka... a co z wodą, która nas uświęci? Nie chodzi o symboliczne obmywanie się z grzechów, nie chodzi też o kropidełko kościelne. Taki głęboki relaks, który przyczyni się do maksymalnego skupienia się na czytaniu, bez dodatkowych przeszkadzajek, znużenia i niecierpliwości.

I gdzie te niegdydziejsze łaźnie...

wtorek, 4 lutego 2014

Z niepokojem pod pachę

Wesołe to takie, rozentuzjazmowane, we wszystkim upchnąć można kolorowe złudy; łudzi się taki człek, że zawsze może być lepiej, zawsze mocniej. Może i nie łudzi. A może nie wstyd przyznać przed samym sobą, że ciąży nad nami niejasna presja wielkiego b y c i a , gdzieś się zakręcić w danym poletku wszechświata. No dobra, jesteśmy upchnięci w dajmy na to w bloku z betonu, niektórzy siedzą w dubajskich wieżowcach, za to niektórzy nie mają gdzie się podziać. I nie wstyd przyznać, że ta nowoczesna kultura wytwarza całe mnóstwo innych presyjek, które czyhają na każdego zza rogu; mógłby się oprzeć się nim tylko tybetański mnich i to z prostego powodu - nie mają one do niego dostępu. Ani on sam do nich. Jakby się nad tym głębiej zastanowić, to tak nas ta nasza POPkultura usadziła, że zawsze z którejś strony pojawi się urobiony mądrala szeptający do uszka swoje prawidła: to zęby za żółte, to ogon za krótki, to twoja twarz taka jakaś nijaka. Twoja tożsamość to jakaś mdła idea, twoja matka źle wychowała, twoja ambicja jakaś taka rachityczna. Wiadomo, nie da się żyć samymi marzeniami, z pochwałą bierności i ze stoicką obojętnością spoglądać na rynkową przekupkę. Ale co to za kultura, która ładuje w swoich człowieczków potrzebę doskonalenia za pomocą marketingowych sztuczek? Budda by się załamał, bo o ile on głosił ścieżkę samodoskonalenia, w której trzeba było przyjąć jedną ważną kwestię: otóż CIERPIENIE istnieje i jest nieuniknione. Cała reszta oświecenia jakoś do ciebie dojdzie, o ile wykażesz minimum zainteresowania i pokory. Nie przekory. Teraz by Buddę wysłali do terapeuty (weźże bożku, ludzi karmisz negatywami), zapisali na dietę (no wiesz, tak do ludzi...) i wcisnęli mu nieskończoność niepotrzebnych mu rzeczy (nowy telefon na abonament, nowy mózg, nowe jestestwo). Droga do doskonałości zamknięta. I wtedy, podczas takich rozmyślań włącza się mój ulubiony Fernando Pessoa, który poetycko dookreślil jak to WARTO NIE BYĆ. I bądźdże tu doskonali... ocipiali, oniemiali.

Erich Fromm pisał o wyborze mieć-być; wolicie mieć czy być? W skrócie: mamy dwa sposoby doświadczania, z czego pierwszy dotyczy zdobywania, a drugie kreowania. Innymi słowy, czy wolisz kupować i oddać się w posiadanie rzeczy czy na odwrót? Niestety, odpowiedź nie jest taka prosta, bo zawsze cię skusi jakaś promocja w supermarkecie i sięgniesz ze wstrętem po obtaniony krem na zmarszczki i z myślą "i tak wam nie wierzę". Z drugiej zaś strony: jak szczęśliwie być sobie beztrosko wśród tego targowiska próżności-słodkości i być całkowicie znieczulonym na ich świetlistość. Jesteśmy mądrzy, wiemy, że nie wszystko złoto co się świeci; ale nie możemy całkowicie się od tego odciąć. NIESTETY. 

A ja preferuję postawę podejrzliwą, nawet w momentach euforycznego szczęścia. Nie dlatego, że unikam radości ani nie kocham pesymizm; ale powtarzam sobie zawsze, że niepokój nie jest taki zły. Od NIEPOKOJU zaczyna się świadome bycie, więc i konsumpcjonizm nie taki straszny.

"Im dłużej przyglądam się spektaklowi świata i płynnej zmienności rzeczy, tym głębiej sobie uświadamiam wrodzoną fikcyjność wszystkiego, fałszywy splendor wszystkich rzeczywistości. I w tej kontemplacji, której wcześniej czy później oddaje się każda myśląca istota, cały ten wielobarwny pochód mód i obyczajów, wielotorowa droga postępów i cywilizacji, prześwietny chaos imperiów i kultur wydają mi się mitem i fikcją, śnionymi pośród cieni i ruin. Tyle że nie wiem, czy ostateczna definicja wszystkich martwych zamiarów, nawet tych zrealizowanych, powinna się zawierać w statycznej abdykacji Buddy, który, pojąwszy próżność wszystkiego, uniósł się ze swojej ekstazy ze słowami „Wiem już wszystko”, czy też w aż nazbyt doświadczonej obojętności cesarza Sewera: Omnia fui, nihil expedit – byłem wszystkim, nic nie jest warte zachodu." F. Pessoa, Księga niepokoju

sobota, 4 stycznia 2014

Filozofia na miarę

Otoczeni my przez nadmiar i niebywałą różnorodność filozoficznych konceptów, czasem nie wiadomo w którą stronę głowę obrócić, czasem głowa boli od kręcenia (się w kółko). Ani to smutne, ani nieprawdziwe. Ze swojej strony staram się - prawie zawsze - otwarcie, na świeżo podchodzić do nowego i nieznanego; ale bywa, że trzecie oko uparcie jest przymknięte i nie chce się otworzyć. Czasem mój umysł jest rozedrgany po przeczytaniu i wchłonięciu filozofii - takiej, siakiej, sąsiada, ogromne-i-tak dalej - że galaretowata toń nie wie jak wrócić na swoje poprzednie miejsce. Niestety, takich oświeceń mało, są one bardzo rzadkie tak jak rzadkie są różowe brylanty. Najważniejsze, zawsze powtarzam, nie szukać głębszych przemyśleń na siłę plus nie tarzać się na płyciznach, a to znaczy min. iść na przyspieszony kurs filozofii po godzinach na znanej uczelni, albo gorzej: zaczytać się w Sekrecie czy mieć za guru duchowego wynajętego nauczyciela. Dobrze wiedzieć kim był Platon i jego jaskinia, dlaczego naziści tak polubili Nietzschego albo dlaczego Budda jest taki zawsze na czasie. 

A te refleksyjki za sprawą książeczki z cyklu trafionych do mnie przypadkowo czyli Sztuka rozumienia Jiddu Krishnamurti ORAZ jednego odcinka telewizji śniadaniowej. Krishnamurti - jakkolwiek udziwniony dla przeciętnego czytelnika jego styl może się wydać - stawia na jedną ważną kwestię: na uczciwość. Telewizja śniadaniowa na jednorazowość. Dobra, te rzeczy nic nie łączy. Niemniej istnieje ta presja - ONA JEST WSZĘDZIE, taka wysublimowana i spogląda na ciebie smutnymi oczętami - na  b y c i e  inteligentnym. Inteligencji nie można się nauczyć, nie można jej przyswoić (żadne tam certyfikaty i doktoraty), nie można też jej do końca zdefiniować. Jest ona zawieszona pomiędzy twoimi doświadczeniami, pragnieniami i percepcją. 

Czasem poraża myśl, jak bardzo jesteśmy przypadkowi we wszechświecie i jak bardzo oddaleni od wszystkiego: od siebie, od życia i od prawdy.

Z kolei we wspomnianej telewizji śniadaniowej sztuk ludzi kilka, wszyscy j a k o ś  znani, prowadzący kierują do nich pytania odnośnie postanowień noworocznych. Miało być, że nieważne czego pytają, bo tak naprawdę NIKOGO TO NIE OBCHODZI, oprócz tego, że ktoś poświęcił kilka jednostek aktywności umysłu na wysłuchanie tego. Silenie się na wyszukane odpowiedzi, byle inteligentnie i filozoficznie. Każdy (no dobra, prawie każdy) chce dorobić coś od siebie do tej mądrości przodków, urobić ideologie, uroić coś; wytłumaczyć swoje. Może to sprawdzone i stare jest dobre? Może Biblia, bajki buddyjskie plus cała Kamasutra są naszą świętą trójcą, skompilowaną Księgą, do której powinniśmy zwracać się w godzinach rozpaczy. Niestety, specjaliści od urabiania ludzi zrobią swoje, namieszają i wyjdzie z tego wywaru kolejny popkulturowy przepis na wspaniałe życie. Może już nie wiemy w co wierzyć.

sobota, 28 grudnia 2013

Nieograniczenie

Takie to refleksyjki czasem: takie ograniczenie, takie te umysły ciasne...! Ale zaraz pojawia się myśl-mantra uspokajająca i sprowadzająca do pionu, że niby to mój umysł taki wszech-? Ostatnio często przyjmuję postawę, która ma być pośrodku zobojętnienia a szczerego zainteresowania. Ale nie da się nie oceniać, no, nie da się. Dlatego, wydaje mi się (to będzie często używana kwestia przez moją szanowną osobę, bo NIC pewne nie jest), wydaje mi się, że w tym punkcie potyka się filozofia buddyjska, która zakłada możliwie najłagodniejsze odcięcie ego i spoglądanie na wszystko, jakim jest. CZYLI patrzymy na wszystko z czystym umysłem - najlepiej dziecka - które jeszcze nie przyswoiło gotowych odpowiedzi i reguł. Ale i dziecko jest złośliwe, skądś się to bierze. Więc czysty umysł - obsesja, która ogarnęła pod koniec życia Edwarda Stachurę na kartach Fabula rasa - to pewien koncept, który bardzo przemawia do prawdziwie człowieczego człowieka. Co, jeśli coś jest ewidentnie idiotyczne, to jak nie zauważyć? Taki dżihad na przykład. Albo dorabianie ogona religii i asymilowanie niektóre jej prawd czy treści, jak to zrobili Mormoni i Świadkowie Jehowy? Ta mnogość punktów widzenia i listy argumentów jest porażająca. Grunt, powiedzą niektórzy, żeby nie dać się zwariować z krytykowaniem i wytykaniem tego a tego, co u kogoś nas drażni.  Nie być ani w centrum, ani na marginesie. A co z tym, że tak bibilijnie zarzucę: "A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust", to jak usprawiedliwić swoją letniość?

A jak to odnieść do literatury? Otóż... drażniące to to, że na krytykę literatury spadł obowiązek kategoryzowania i ustawiania w szeregu. I spychania poza TEN punkt widzenia dzieł problematycznych czy zbyt trywialnych. I to, że każde "przełomowe" dzieło musi doczekać się tysięcy analiz, najlepiej rozpraw doktorskich (z tysiącami odnośników do inszych mądrych) - które rzekomo poruszają tematy ś w i e ż e - ale wszyscy wiedzą, że jest to parówka, jedzenie z odzysku i nieprawdziwe. Druga sprawa to taka, że najlepiej sprzedają się dzieła skomponowane w stylistyce letniości. Czyli sobie taki zgrabny kryminałek czy romansik ze standardowymi bolączkami chuci. A jeśli wyjdzie coś, co ledwie wychodzi poza ten model, tyci tyci zimny czy gorący, to tak niedobrze tak źle. W tym światku utarło się mówienie: prowokacja. Mnie na przykład prowokują osoby - dajmy na to Jehowi - które są gorące, jeśli chodzi o ich misję szerzenia wiary i zimni jeśli chodzi o słuchanie o innych.

Chodzi mi też o postawę kogoś, który uporczywie trzyma się jednej objawionej mu prawdy, bo w konfrontacji okazuje się, że jego wiedza jest tak naprawdę  p o z o r o w a n a. Niby on taki gorący, zaraz zimny, z jednego bieguna na drugi, w gruncie rzeczy okaże się, że robi to, bo obawia się, że jest coś więcej poza jego percepcją.

Pamiętajmy, że literatura bierze się z życia, więc konieczne - powtarzam - konieczne jest sprytne jego analizowanie. No, macie.

PS. Swoją drogą, zazdroszczę Świadkom Jehowy ich tak macierzyńskiego przywiązania do Słowa.

„Ale ty tego wszystkiego nie widzisz. Ty już nawet na to nie patrzysz (przyzwyczaiłeś się, przywykłeś, nawykłeś, wdrożyłeś się, zaprawiłeś się dokumentnie, doszczętnie, weszło ci w nałóg, weszło ci w krew, twoja krew nałogiem jest, to nie jest krew, to nie jest żywy śpiew). A kiedy zdarza ci się od czasu do czasu na to popatrzeć, na przykład przez okno pociągu, samochodu, samolotu – nie widzisz tego. Patrzysz i nie widzisz nic poza słowami, nazwami, sektowymi kazaniami, szkolnymi lekcjami, uniwersyteckimi wykładami i jakimiś martwymi jak ty sam wspomnieniami, reminiscencjami, reliktami, relikwiami, symbolami, marzeniami, wyobrażeniami, wizjami, telewizjami, metawizjami i tak dalej, i temu podobne. Gdybyś wiedział, nie potrzebowałbyś nic więcej do szczęścia: ni pieniędzy, ni miejsca na cmentarzu. ni wiary w życie pozagrobowe, ni Boga finansowego, ni Boga metafinansowego. Pieniądz śmierdzi, a zapach życia, skromniutki nieznaczny zapach malutkiej stokrotki roznosi się po całym kosmosie. Gdybyś widział, żyłbyś. Gdybyś żył, widziałbyś, czym jest to wszystko, skąd się wzięło, z jakiegoś niewysłowionego i niewiędnącego źródła; widziałbyś sam tym pięknem, żywym i nieśmiertelnie żywym pięknem. Rozumiałbyś. I żyłbyś”. (E. Stachura, Fabula rasa)

U+formowanie

Rzecz będzie o formie. O tym jak pisać, jak czynić, te wszystkie "jak" dodawać do siebie "czym", "na co i po co". Rzecz nie będzie stricte o pisaniu, ale też o postrzeganiu. Jeszcze czasem się zastanawiam czy lepiej być dobrym w jednej, konkretnej dziedzinie czy być wszech-wiedzącym. Pewnie dla uczestnika "Jeden z dziesięciu" zbawienne będzie to drugie, dla fizyka z Noblem to pierwsze. Może być tak, że obydwaj wybiorą drugi biegun. Do rozważań załącza się również Gombrowiczowska definicja formy, ale nie powtarzajmy się wraz z modnymi jej opracowaniami i ściągą peel, bo nie o tej rodzaj chodzi. Dla refleksji najważniejsze jest pytanie: jaka forma się sprawdza, która jest tą uniwersalną i dla-wszystkich? Chodzi tu tylko o literaturę, zostawmy na nieobrobionym poletku wszystko insze. Wydaje mi się, że najlepsi pisarze sprawdzają się we wszystkim, są dowody na to; że taki Gombro napisał dramat, choć - mówili - do teatru ani rusz. Przykładów wiela, każdy ma jakiś swój prywatny przykład na wszechstronnego ulubionego-autora. Mi jednak chodzi po głowie myśl o luźnym wypracowaniu modelu na miarę naszych czasów (tak, tak, w jednym woreczku taka Baudrillardowska hiperrzeczywistość, konsumpcjonizm i popkultura; operujmy lepiej ogólnikami i generalizujmy jak tylko można). Innymi słowy, czy istnieje formuła na dzieło literackie, która podpasuje dosłownie w s z y s t k i m  na tej planecie? TERAZ. Nie, zdecydowanie nie. Chociaż stworzenie męskiej hybrydy DostojewskoCoelhoHomeroSzekspiroMarquezoKingoCamusa∞ jest bardzo kuszące. Specjaliści od marketingu i od-czegoś-jeszcze spytają: no ale do jakiej grupy, jaka nisza, jaki gatunek literacki ∞. Umówmy się, że są trzy typy czytelników: 
a. czytają wszystko
b. czytają to, co tolerują
c. czytają od święta, bo wypada i dostają książkę w prezencie
Jest jeszcze jedna kategoria tych, którzy nie czytają. Nie ma się czego wstydzić, nie zawsze czas, nie zawsze jest co, nie zawsze wzrok działa. I teraz pytanie kluczowe: jak dla tych wszystkich stworzyć książkę idealną? OTÓŻ:
- zacznijmy od tego, że czytamy po okładce: ma być ani twarda, ani miękka - papier nie za bardzo chamois (czyli ten drogi), nie za kredowy (czyli ten tani) - nie za mądry tytuł, nie za kretyński - kolor nie za spokojny, nie za nachalny
- strony: >150
- treść: o wszystkim i niczym; żeby zaspokoić wszystkie gusta: połączenie  gatunków fantasokryminałoegzystencjalnoreportażowego, okrasić mądrościami Buddy i Mao Tse-tunga.

I tyle. I nic. Może jednak pokusić się o stworzenie kobiecej wersji hybrydy, to jednak będą ludzie z tej książki idealnej...?

czwartek, 26 grudnia 2013

Nie śliń się na książki

Książki są po to, by mieć do czego wracać. Przynajmniej te ulubione. Mam jednak wrażenie, że zapełnianie pokoju, ścian, półek pozycjami książkowymi często ma za zadanie przydać nutki intelektualnej mieszkaniu czy jego właścicielowi. Ładnie wyglądają, nie grzech wydać dodatkowej kiesy na ten szlachetny ozdobnik. Bibliofil zbiera dla materialnej oprawy i estetyki, zaangażowany książkofil zbiera dla podkreślenia swojej misji czytelniczej. Są też osobniki, które potrzebują książek do pracy. Podsumowania nie będzie, bo trudno odgadnąć szczere intencje tego, co książki posiada. W gruncie rzeczy są one niepraktyczne: na trzonie kurz się gromadzi bardzo szybko, łapią wilgoć niczym gąbka (szczególnie te, co stoją przykładnie na parapecie). Dla takiego Kiena - bohatera Auto da fé Canettiego - prywatna biblioteka była sobie takim nadczłowiekiem i to nie tym Nietzscheańskim. (Pozycja grubaśna, czcionka najmniejsza z możliwych, momentami nużąca, ale ostatecznie warto przeczytać dla klimatu nadrealności powieści). Niektórzy trzymają dla samego trzymania czy zbierają dla samego zbierania; można też je posiadać, bo szkoda wyrzucić (odnoszę do akcji książkobranie). O czym tu miało być... ach, to, że przy sobie chcę mieć te cuda literatury, do których chcę wracać. I tak właściwie, nigdy nie wracałam, aż do niedawna. To sprawdzony patent, bo wiadomo: odkrywa się siebie na nowo, wraca się do fascynujących mózg momentów literackich czy dokłada się cegiełkę do życia duchowego. Czytanie w końcu rozwija, mnie czasem uświadamia, jakim naiwnym człek był na wcześniejszej drodze czytelniczej. Czyli rozwija.

A wszystko to wywleczone po to, by zarzucić manifestem: OTRZEPUJCIE KSIĄŻKI Z KURZU. Nie jedzcie przy niej, nie drapcie przy czytaniu za mocno różnych partii swojego ciała (książka zachowuje odpryski). Do bibliotek - szczególnie tych co mieszczą się w zapyziałych miejscach typu kamienica - wasze książki śmierdzą. Jest na to jakaś rada? Im starsza, tym bardziej zatęchła. Niby wszystko w porządku, ogrzewanie zimą jest, latem okna otwierane, sprzątaczka na etat, jednakże... coś z tymi książkami nie tak. Otwierasz sobie taką nowiusieńką, zapach papieru prosto z drukarni, jest czym się delektować. A ja lubię książki wąchać, wszystkie, więc wyobraźnia działa. Poprzedni czytelnik mojej aktualnej wypożyczonej jadł coś solonego i miał mokre ręce, może się też z nią kąpał. Także sami rozumiecie... dbajta o książki, ludzie.

sobota, 21 grudnia 2013

Słowa

"A jednak nie opuszczała mnie nuda, niekiedy dyskretna, niekiedy mdląca, ja zaś, ilekroć nie mogłem jej znieść, ustępowałem najfatalniejszej z pokus: przez niecierpliwość Orfeusz utracił Eurydykę - przez niecierpliwość zatracałem się często w sobie. Otumanionemu bezczynnością, zdarzało mi się nawracać do mojego szaleństwa, kiedy należałoby je ignorować, utrzymywać w ryzach i skupić uwagę na zjawiskach świata zewnętrznego; w owych momentach chciałem u r z e c z y w i s t n i a ć  się natychmiast, ogarniać jednym rzutem oka całość świata, która nękała mnie, kiedy nie myślałem o niej. Katastrofa!" (J-P. Sartre, Słowa)

Słowo -urzeczywistniać- jest kluczowe dla pisania (zdanek na serwetkach, czegoś na miarę Nobla, listy zakupów), słów zgrabnych i naglących. To słówko wydaje się mocno przynależeć do naszych czasów, które są niczym taśma produkcyjna... urzeczywistniaj marzenia, siebie, pomysły; wciąż na popychaniu i oferowaniu nieskończoności możliwości. Tak jest. Jak mówić o (sobie) w s z y s t k i m, by nie zostać z niczym? Sartre z łagodnym dystansem podszedł rozrachunkowo do siebie i swojego pisarstwa, Słowa są pierwszorzędną inspiracją dla urzeczywistniania-się. 

Kłuje myśl, że prawdziwa literatura jest daleka prawdziwym ludziom. Mam na myśli literaturę z całym modnym jej składem: że bliska życiu, że wyraża ponadczasowe doświadczenia, że uczy samoświadomości. Mamy XXI wiek, tryliony pozycji książkowych, mnogość naukowych interpretacji tego a tego, zaś współczesna Biblioteka Aleksandryjska okazuje się być w Internecie. Chodzi o pewne rozproszenie i podziały, które oddalają literaturę piękną od życia. Wydaje mi się, że postmodernizm (tak, modne słówko) uwolnił umysł od skupienia, oferując w zamian odpowiednie recepty, piękne substytuty. Tak, jeśli czytasz szczerze to świat nie wypada z kolein, porządkujesz się bez udziału -logów i podręczników typu jak-żyć; tak, wierzę, że szczere czytanie jest bliskie enstazie z intelektualną nutą. Enstaza (samadhi) polega na czystym postrzeganiu i rozumieniu zjawisk, to stan ciała i ducha uwolniony od niepotrzebnego analizatorstwa, się wie. Enstaza - ładne słówko - w przeciwieństwo do ekstazy, skupia się na wewnątrz, na duchu. Jakkolwiek brzmi to patetycznie i scjentologicznie to dziś wyrażam chęć przybliżenia literatury ludziom i dzielenia się nią w dobrym duchu. Się wie!

Archiwum

*