Takie to refleksyjki czasem: takie ograniczenie, takie te umysły ciasne...! Ale zaraz pojawia się myśl-mantra uspokajająca i sprowadzająca do pionu, że niby to mój umysł taki wszech-? Ostatnio często przyjmuję postawę, która ma być pośrodku zobojętnienia a szczerego zainteresowania. Ale nie da się nie oceniać, no, nie da się. Dlatego, wydaje mi się (to będzie często używana kwestia przez moją szanowną osobę, bo NIC pewne nie jest), wydaje mi się, że w tym punkcie potyka się filozofia buddyjska, która zakłada możliwie najłagodniejsze odcięcie ego i spoglądanie na wszystko, jakim jest. CZYLI patrzymy na wszystko z czystym umysłem - najlepiej dziecka - które jeszcze nie przyswoiło gotowych odpowiedzi i reguł. Ale i dziecko jest złośliwe, skądś się to bierze. Więc czysty umysł - obsesja, która ogarnęła pod koniec życia Edwarda Stachurę na kartach Fabula rasa - to pewien koncept, który bardzo przemawia do prawdziwie człowieczego człowieka. Co, jeśli coś jest ewidentnie idiotyczne, to jak nie zauważyć? Taki dżihad na przykład. Albo dorabianie ogona religii i asymilowanie niektóre jej prawd czy treści, jak to zrobili Mormoni i Świadkowie Jehowy? Ta mnogość punktów widzenia i listy argumentów jest porażająca. Grunt, powiedzą niektórzy, żeby nie dać się zwariować z krytykowaniem i wytykaniem tego a tego, co u kogoś nas drażni. Nie być ani w centrum, ani na marginesie. A co z tym, że tak bibilijnie zarzucę: "A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust", to jak usprawiedliwić swoją letniość?
A jak to odnieść do literatury? Otóż... drażniące to to, że na krytykę literatury spadł obowiązek kategoryzowania i ustawiania w szeregu. I spychania poza TEN punkt widzenia dzieł problematycznych czy zbyt trywialnych. I to, że każde "przełomowe" dzieło musi doczekać się tysięcy analiz, najlepiej rozpraw doktorskich (z tysiącami odnośników do inszych mądrych) - które rzekomo poruszają tematy ś w i e ż e - ale wszyscy wiedzą, że jest to parówka, jedzenie z odzysku i nieprawdziwe. Druga sprawa to taka, że najlepiej sprzedają się dzieła skomponowane w stylistyce letniości. Czyli sobie taki zgrabny kryminałek czy romansik ze standardowymi bolączkami chuci. A jeśli wyjdzie coś, co ledwie wychodzi poza ten model, tyci tyci zimny czy gorący, to tak niedobrze tak źle. W tym światku utarło się mówienie: prowokacja. Mnie na przykład prowokują osoby - dajmy na to Jehowi - które są gorące, jeśli chodzi o ich misję szerzenia wiary i zimni jeśli chodzi o słuchanie o innych.
Chodzi mi też o postawę kogoś, który uporczywie trzyma się jednej objawionej mu prawdy, bo w konfrontacji okazuje się, że jego wiedza jest tak naprawdę p o z o r o w a n a. Niby on taki gorący, zaraz zimny, z jednego bieguna na drugi, w gruncie rzeczy okaże się, że robi to, bo obawia się, że jest coś więcej poza jego percepcją.
Pamiętajmy, że literatura bierze się z życia, więc konieczne - powtarzam - konieczne jest sprytne jego analizowanie. No, macie.
PS. Swoją drogą, zazdroszczę Świadkom Jehowy ich tak macierzyńskiego przywiązania do Słowa.
„Ale ty tego wszystkiego nie widzisz. Ty już nawet
na to nie patrzysz (przyzwyczaiłeś się, przywykłeś, nawykłeś, wdrożyłeś się,
zaprawiłeś się dokumentnie, doszczętnie, weszło ci w nałóg, weszło ci w krew,
twoja krew nałogiem jest, to nie jest krew, to nie jest żywy śpiew). A kiedy
zdarza ci się od czasu do czasu na to popatrzeć, na przykład przez okno
pociągu, samochodu, samolotu – nie widzisz tego. Patrzysz i nie widzisz nic
poza słowami, nazwami, sektowymi kazaniami, szkolnymi lekcjami, uniwersyteckimi
wykładami i jakimiś martwymi jak ty sam wspomnieniami, reminiscencjami,
reliktami, relikwiami, symbolami, marzeniami, wyobrażeniami, wizjami,
telewizjami, metawizjami i tak dalej, i temu podobne. Gdybyś wiedział, nie
potrzebowałbyś nic więcej do szczęścia: ni pieniędzy, ni miejsca na cmentarzu.
ni wiary w życie pozagrobowe, ni Boga finansowego, ni Boga metafinansowego.
Pieniądz śmierdzi, a zapach życia, skromniutki nieznaczny zapach malutkiej
stokrotki roznosi się po całym kosmosie. Gdybyś widział, żyłbyś. Gdybyś żył,
widziałbyś, czym jest to wszystko, skąd się wzięło, z jakiegoś niewysłowionego
i niewiędnącego źródła; widziałbyś sam tym pięknem, żywym i nieśmiertelnie
żywym pięknem. Rozumiałbyś. I żyłbyś”. (E. Stachura, Fabula rasa)